Sama fabuła "Grand Budapest Hotel" wydaje się nietuzinkowa i bardzo ciekawa, nie tylko ze względu na polski akcent filmu - akcja dzieje się w fikcyjnym mini-państewku o nazwie Zubrowka, które przywodzi nam na myśl, co pił Anderson podczas tworzenia filmu. Fabuły filmów Andersona są zazwyczaj tak absurdalne, że widz zastanawia się czy ogląda film osadzony w prawdziwej rzeczywistości czy jakimś dziwnym trafem znalazł się, niczym Alicja, po drugiej stronie lustra.
W filmie przenosimy się do lat 30. XX wieku, do tytułowego przybytku nienagannie prowadzonego przez konsjerża Gustava (Ralph Fiennes). Monsieur Gustave cieszy się ogromna sympatią gości hotelu, głównie leciwych i bogatych kobiet, którym zapewnia trochę "rozrywki" na starość. Kiedy dowiaduje się, ze jedna z jego stałych bywalczyń hotelu umiera, natychmiast udaje się na jej pogrzeb razem ze swoim pomocnikiem - boyem hotelowym Zero Mustafą (Tori Revolori). Tam odkrywa, że został głównym spadkobiercą fortuny zmarłej hrabianki, co więcej, według testamentu to on odziedzicza warty fortunę obraz van Hoytla. I tu zaczyna się prawdziwy cyrk: konsjerż wykrada obraz, zostaje oskarżony o morderstwo magnatki, a ściga go cała jej rodzina na czele z synem Dmitriem (popis Adriena Brody'ego) oraz lubiącego krwawe rozwiązania Joplingiem (William Defoe).
To co zwraca uwagę widza już na wstępie, jest plejada czołowych nazwisk Hollywoodu. Co takiego ma w sobie ten młody reżyser, że tylu wspaniałych aktorów lgnie do niego? Dobrym przykładem jest Bill Murray, który zarzeka się, że u Andersona zagrałby cokolwiek, o co by go on tylko poprosił i to za darmo, a w "Grand Budapest Hotel" gra niewielki epizod współwięźnia Gustava - Ludwiga. Nie można nie wspomnieć także o niesamowicie ucharakteryzowanej Tildzie Swinton oraz Edwardzie Nortonie, który w roli nazisty powala widza swoim humorem. Reżyser - podobnie jak filmowy monsieur Gustave - dba o najdrobniejsze szczegóły filmu, a każdy z bohaterów ma coś, co czyni go nietuzinkowym. Monsieur Gustave jest zawsze owiany mgiełką ulubionego "L'air de Panache", Zero Mustafa dorysowuje sobie wąsik kredką, a jego ukochana Agatha ma na policzku znamię w kształcie Meksyku (bo czemużby nie?).
Forma jest w tym spektaklu wszystkim. Jej przepych niewątpliwie zachwyca, ale momentami widz zastanawia się, czy Anderson, poza pięknymi obrazkami ma coś więcej do przekazania. Po kilkudziesięciu minutach i tak nie zwraca uwagi na byle jaką i szczątkową treść, a w pamięci zostają wyłącznie barwne zdjęcia i uchwycone z artystycznym polotem kadry. Jednak czy naprawdę jedyne co chciał uzyskać Anderson to zabawna historia opowiedziana w formie kolorowej bajeczki? Jednakże najlepszymi scenami filmu sa te najbardziej absurdalne: ucieczka głównego bohatera z więzienia, pod przywództwem Ludwiga oraz pogoń Gustava i Zero za uciekającym ze szczytu górskiego Joplingiem.
"Grand Budapest Hotel” pozostawia podobne wrażenie, co wiele poprzednich dzieł jego twórcy, który zdążył nas już przyzwyczaić do urzekającej estetyki, doskonałych aktorów i starannie dopracowanych detali. Od strony wizualnej filmu - jestem bardzo na tak. Co do treści filmu musze z całą szczerością przyznać, że w kilka godzin po oglądnięciu filmu z trudem przypominałam sobie, o czym tak naprawdę oglądałam film... Jeśli miałabym zrecenzować film w jednym zdaniu to podsumowałabym: "piękna wydmuszka z duża ilością znanych nazwisk". Szkoda, bo miałam duże oczekiwania wobec tego obrazu.
Kamila Morawska, 2c
:) Piękne film z ewidentnym poczuciem humoru z lat 30-tych co z automatu nie przypadnie każdemu do gustu :)
OdpowiedzUsuń