niedziela, 15 grudnia 2019

Boże ciało - recenzja filmu

„Boże ciało” to bez wątpienia jedna z głośniejszych polskich premier tego roku, z nienaganną obsadą, spośród której wybija się fenomenalny Bartosz Bielenia. Po seansie mogę powiedzieć, że było to dzieło wielowymiarowe i idealnie wpisane w dzisiejsze polskie realia i społeczne zawiłości towarzyszące w życiu codziennym.

Film ten opowiadając historię 20-sto letniego Daniela, zainspirowany prawdziwymi wydarzeniami, stanowi ciekawą analizę polskiego społeczeństwa, kultury, tożsamości a także w szerszym pojęciu traumy i dorastania. Koresponduje on z innymi dziełami o podobnej tematyce, w moim odczuciu szczególnie ze spektaklem „Rok z życia codziennego w Europie Środkowo-Wschodniej” autorstwa Pawła Demirskiego i  Moniki Strzępki, wystawianej w Teatrze Starym w Krakowie. Zarówno film jak i sztuka obserwują polskie społeczeństwo , z czego na pierwszy plan wychodzi stosunek do religii i kościoła. W sztuce pojawiają się moim zdaniem bardzo istotne w tej kwestii dywagacje na temat osobistego pojmowania Boga. W konfrontacji dwóch bohaterów padają słowa: „Mój Bóg czeka na mnie w przedpokoju, ale pójdę tam sam, bez ciebie. A twój Bóg gdzie jest?”.

W kontekście filmu uważam, że odwołują się one do najbardziej wyrazistego i jednego z najważniejszych wątków. Przez cały seans obserwujemy, jak każdy z bohaterów, w sensie dosłownym i metaforycznym, poszukuje właśnie „swojego Boga”. Każda z istotniejszych postaci jest w tym filmie postacią na swój sposób dramatyczną, a ukojenia dla swoich problemów poszukuje właśnie w kościele, bądź sam Bóg jakoś w tych problemach uczestniczy. W pewnym momencie stajemy się świadkami tego, że główny bohater zostaje, można by rzec wyznaczony na przewodnika i mediatora w trudnej rozmowie z Bogiem, jakkolwiek nie byłby on pojmowany.

Dodatkowo główna akcja filmu , ujęta jest klamrą, która przekształca film w pewnego rodzaju liturgię. Symboliczne odsłonięcie obrazu Maryi na początku i zasłonięcie na końcu właściwego rozwinięcia całego filmu, jest jak symboliczne zamknięcie rozdziału w życiu głównego bohatera. Ciekawą analogią do sztuki jest także pojawienie się w filmie aktorów Teatru Starego (Bartosz Bielenia, Juliusz Chrząstkowski). Podobnie jak sztuka analizuje także strukturę i podziały w polskim społeczeństwie, co najlepiej widać w przepięknej scenie festynu. W momencie gdy jedna z głównych bohaterek, Marta (Eliza Rycembel) wykonywała piosenkę Lipka zielona, objawiały się różnice pomiędzy młodzieżą, rówieśnikami Marty a odizolowaną od reszty grupą starszych. Ci pierwsi wyraźnie czerpali prawdziwe, żywe emocje z tej piosenki, dorośli zaś traktowali ją przede wszystkim jako popis umiejętności dziewczyny. Podział pogłębił się dodatkowo w momencie gdy Daniel ogłosił informacje o planowanym pogrzebie, co wywołało wśród odbiorców niemałe poruszenie. Scena z wykonaniem Zielonej lipki, przywołuje na myśl także inne bez wątpienia wybitne dzieło polskiej kinematografii – „Zimną wojnę”. Pomimo z pozoru niewielu podobieństw, nie jestem w stanie myśleć o tych filmach osobno. Prawdopodobnie jest to spowodowane, właśnie tą Polskością, która w moim odczuciu wyróżnia oba te filmy. Mimo, że traktują inaczej to jednak w obu jest piękna i szczera. W przypadku „Zimnej wojny” opiera się ona na wyraźnej nostalgii za rodzimym krajem, oraz przepięknych ujęciach, ukazujących polskie krajobrazy. W „Bożym ciele” jednak, pomimo wielu fantastycznych zdjęć dotyka on jej w sposób mniej osobisty, ponieważ poprzez pewną społeczność. Mimo wielu obserwacji na temat przywar naszego społeczeństwa, przez cały seans towarzyszyła mi pewnego rodzaju duma z bycia Polakiem i z polskiej kultury (w tym wypadku kinematografii). Podsycała ją także obserwacja stylu z jakim film został zrealizowany.

Historia, którą opowiadał pod pewnymi względami przypominała mi codzienność, przedstawianą przez Kieślowskiego. Zarówno w jego filmach (Krótki film o miłości, Przypadek), jak i w Bożym ciele, obserwacje kryją się niemal całkowicie w zachowaniu i perypetiach bohaterów, a nie w słowach (jak u Felliniego, Tarkowskiego, czy też Bergmana). W zdrowych proporcjach autorzy korzystają także z dorobku reżyserskiego Wojciecha Smarzowskiego (nasycenie barw podobne jak w „Klerze”, oraz ukazywana wprost brutalność), a także wspomnianego już wcześniej Pawła Pawlikowskiego (piękno polskiego folkloru i podobna rola muzyki jak w „Zimnej wojnie”). Ważnym aspektem w kontekście polskiej tożsamości jest motyw pogrzebu mężczyzny, którego mieszkańcy uważają za sprawcę feralnego wypadku. W wielu sytuacjach bohaterowie podkreślają istotę miejsca samego pochówku, co stanowi obraz lokalnego patriotyzmu, silnie zakorzenionego szczególnie w wiejskich rejonach Polski.

Ponad wszystkim, na równi z wiarą przebija się w całym filmie także trauma, która dotyczy praktycznie wszystkich bohaterów, od proboszcza, przez mieszkańców wsi, aż po więziennego kolegę Daniela – Pinczera (również fenomenalnie odegrana rola, przez Tomasza Ziętka). Uwidacznia się to przede wszystkim  w trzech ważnych scenach filmu. Pierwszą z nich jest konfrontacja wdowy z kościelną, po które w obu bohaterkach dochodzi do wewnętrznej przemiany. Kolejne dwie sceny, to ta na statku, kiedy Daniel poznaje przyjaciół Marty, oraz intymna rozmowa Daniela z Pinczerem. Te dwie sceny, są także obserwacją na temat dorastania, a dokładniej dorastania w traumie i bólu. Szczególnie ważny wydaje mi się moment kiedy Daniel i pinczer dyskutują na temat celu w życiu. Pijani szczerze rozmawiają o swoich problemach i błędach, co pozwala im się do siebie zbliżyć. Dodatkowo ubarwia ją sposób w jaki jest prowadzona. Jest to zwykła rozmowa pozbawiona wysublimowanych epitetów, prosta, momentami wulgarna jednak szczera i bardzo naturalna. Pomimo tej prostoty, widać w niej dojrzałe obserwacje na temat życia.

Uważam, że film "Boże ciało" jest pod wieloma względami wybitny. Trafne obserwacje, ciekawe rozważania, a także jego wielowymiarowość i uniwersalizm, zostały idealnie wpisane w uroki i dramaty wsi, w której rozgrywa się akcja, jednak posłużyć się nimi można w kontekście całej polski. Stanley Kubrick powiedział kiedyś, że największym atutem filmu jest nastrój jaki może budować, a w moim odczuciu „Boże ciało” tworzy niezwykły nastrój. Mam nadzieję wrócić do tego filmu w przyszłości.

Damian Orłów 2c

poniedziałek, 18 marca 2019

DZIEŃ FILMOWY - TIM BURTON

20 lutego w VILO im. A. Mickiewicza odbył się Dzień Filmowy.

Tematem tegoroczna edycji była twórczość Tima Burtona. Cały dzień w auli Liceum uczniowie klas filmowych (i nie tylko) mogli wysłuchać wykładów eksperckich, zagłosować na najlepszy strój inspirowany postaciami z jego filmów oraz obejrzeć film pt. "Edward Nożycoręki", jeden z najciekawszych w bogatym dorobku reżysera.

Imprezę rozpoczął cosplay. Do konkursu zgłosiło się 9 uczniów spośród których publiczność, w drodze głosowania, wybrała najlepszy ich zdaniem kostium.






Zwyciężyła Bianka Strzebońska z klasy 2c, która przygotowała strój Szalonego Kapelusznika z "Alicji w krainie czarów". Drugie i trzecie miejsce zajęły kolejno Natalia Niemiec (2e jako Gnijąca panna młoda) oraz Gabriela Wożniak (1c - jako Szalony Kapelusznik).

Kolejnym punktem w harmonogramie były wykłady uczniowskie. Każdy uczestnik miał za zadanie przygotować 15. minutowy wykład dotyczący wybranego zagadnienia związanego z twórczością reżysera. Kolejno występowali:
Stanisław Żywicki (1c) - wykład o postaci Eda Wooda
Jan Seraphim i Sara Wiater (2e) - wykład o inspiracjach Tima Burtona
Artemis Antos i Ola Dlugosz (2a3) - wykład o filmie Vincent




W głosowaniu publiczności zwyciężyli uczniowie klasy 2c.

Zarówno zwycięzcy cosplayerzy jak i autorzy prezentacji otrzymali dyplomy i nagrody rzeczowe w postaci filmów "Gnijąca panna młoda".

Po nich, w ramach wykładu eksperckiego, wystąpiła Kaja Klimek, publicystka popkulturowa i filmoznawczyni, która przybliżyła widzom postać Tima Burtona i opowiedziała o jego bogatym dorobku filmowym.



Zwieńczeniem Dnia Filmowego był pokaz filmu "Edward Nożycoręki" z 1990 r.


Organizatorem wydarzenia była p. Izabela Żelazna.

poniedziałek, 11 lutego 2019

Budapest International Documentary Festiwal


Od 28 stycznia do 3 lutego w Budapeszcie miała miejsce piąta edycja Budapest International Documentary Festival - festiwalu, który zaprosił w tym roku dwójkę uczniów VI LO do udziału w młodzieżowym jury. Uczniowie razem z nauczycielką - Izabelą Żelazną, przybyli do Budapesztu 1 lutego i spędzili w nim trzy dni, oglądając filmy dokumentalne ze wszystkich stron świata, aby ostatniego dnia festiwalu razem z resztą Jury (ze Słowacji, Czech i Węgier) zadecydować, który z szóstki filmów, startujących do nagrody uczniów, powinien tę nagrodę zdobyć. Mimo obejrzenia tak wielu filmów w tak krótkim okresie, wciąż znalazł się czas na zwiedzenie i poznanie trochę pięknej stolicy Węgier, której zdjęcia można zobaczyć w tym reportażu poniżej. Ostatniego dnia, po zażartej dyskusji, młodzieżowemu Jury udało się wyłonić zwycięzcę, a nagroda została wręczona podczas uroczystej ceremonii kończącej festiwal. Choć zwycięzca, mógł być tylko jeden, każdy film z konkursu był zdecydowanie warty zobaczenia, ponieważ każdy stanowił inną intymną historię, która przez około godzinę wprowadzała widza w inny (a zarazem ten sam) świat. Pora więc przyjrzeć się kandydatom do nagrody młodzieżowego Jury.

Over the limit reż. Marta Prus


Jedyny w zestawieniu polski film, debiutującej w pełnym metrażu, reżyserki Marty Prus, to intymna historia rosyjskiej akrobatki artystycznej- Margarity Mamun, która mimo talentu nie potrafi odnosić sukcesów podczas kolejnych konkursów i mistrzostw, lecz mimo tego dąży do wygranej na olimpiadzie. Równolegle ze stresem związanym z przygotowaniami do mistrzostw i naciskiem ze strony swojej trenerki, Margarita zmaga się z rodzinną tragedią- jej ojciec jest chory na raka i nie zostało mu wiele czasu.

Kamera towarzyszy bohaterce na treningach, rozmowach z chłopakiem, z rodziną, z przyjaciółkami oraz kluczowymi w filmie- dwiema trenerkami przypominającymi trochę dobrego i złego glinę. Jedna jest czuła i kochająca, druga jest cyniczna i agresywna w swych słowach. Marta Prus uwielbia zestawiać ze sobą ujęcia na treningi i występy Margarity z reakcjami drugiej trenerki. Z jednej strony widzimy naszą perspektywę, na zachwycający talent i warsztat akrobatki, a z drugiej widzimy perspektywę trenerki, która widzi jedynie błędy techniczne. Tworzy nam tutaj bardzo silny kontrast. Warto też pochwalić pracę kamery podczas występów Margarity, reżyserce i Adamowi Suzinowi- operatorowi, udało się uchwycić niezwykłe piękno akrobatyki artystycznej, tworząc piękne wizualnie sceny wystąpień.

Celem filmu poza ukazaniem poruszającej historii bohaterki było też ukazanie sportu od innej strony, od strony ciągłego stresu, wyczerpujących treningów, problemów zdrowotnych, braku czasu dla bliskich. Marta Prus przekłuwa poniekąd sportową bańkę, wizję sportu jako trofeów, wielkich zwycięstw i życia z bajki. Zakończenie filmu idealnie wpisuje się w tę myśl, nie siląc się na podniosłość i patos, a w zasadzie unikając go za wszelką cenę.

“Over the limit” to bardzo subtelnie opowiedziana, emocjonująca historia i jeden z faworytów młodzieżowego Jury. Nagrody ostatecznie nie otrzymał, ale nie zmienia to faktu, że jest to dzieło kompletnie i być może jeden z najważniejszych filmów o sporcie w historii.

My heart belongs to Daddy reż. Sofia Haugan


Kolejny debiut, tym razem szwedzkiej reżyserki- Sofii Haugan, która jest również główną bohaterką filmu. Dziewczyna w wieku 10 lat, została opuszczona przez ojca- alkoholika i narkomana. Lata minęły, Sofia dorosła i postanowiła odbudować więź z ojcem, który akurat w tym czasie opuszczał więzienie. Ojciec Sofii- Kjell Magne Haugan, to z jednej strony narkoman i złodziej, a z drugiej dosyć wzbudzający sympatię, podstarzały hipis z charyzmą i poczuciem humoru.

Mój problem z tym filmem polega trochę na jego ekspozycji. Reżyserka posiliła się na odkrywanie przeszłości równolegle z wydarzeniami aktualnymi przez co przez prawie całą pierwszą połowę filmu nie do końca wiemy o co chodzi, a kiedy już się dowiadujemy to reszta historii już nie wzbudza wielkich emocji i prowadzi do dosyć prostego, oczywistego zakończenia. Sofia Haugan sprawia wrażenie jakby trochę gubiła się w narracji, co może potęgować dosyć irytujący nieskładny montaż. Reżyserka skusiła się również na wiele edytorskich zabiegów, który w głowie mogły się wydawać efektowne, a praktyce okazały się… efekciarskie. Wszelkiego rodzaju wstawki montażowe, glitche, przejścia zamiast pomagać opowiadać historię, trochę odwracają od tej historii uwagę. Kolejnym przykładem problemów narracyjnych tego filmu jest fakt iż wydarzenia nam prezentowane są dosyć losowe, co jest częstym problemem tego typu dokumentów. Jest to dosyć łatwe do zrozumienia pod względem realizacyjnym, ale jeśli ocenić efekt końcowy, ciężko nie stwierdzić, że wiele scen niewiele wniosło do filmu, a za to brakowało kilku istotnych elementów całej układanki jak np. pierwszego spotkania z ojcem po latach rozłąki, które mogłoby być emocjonalną bombą na sam początek filmu. I właśnie takich bomb w tym filmie trochę brakuje, nie bardzo potrafi on wzbudzić silnych emocji u widza, a przecież sama historia gdyby była trochę konsekwentniej filmowana i przemontowana wręcz gwarantuje bardzo mocne doświadczenia.

Podczas seansu nie dowiedziałem się niczego nowego o temacie uzależnień, miałem wrażenie, że oglądam tę samą historię po raz kolejny, ale mimo swych wad “My heart belongs to Daddy” wciąż jest filmem wartym obejrzenia, wciąż ma postaci, których losy chce się oglądać, wciąż ma parę emocjonalnych momentów, ale mimo tego czuć tutaj dużo niewykorzystanego potencjału jaki tkwił w tym filmie.

The Cleaners reż. Moritz Riesewick, Hans Block


Dwójka młodych, niemieckich reżyserów- Moritz Riesewick i Hans Block, postanowili wziąć na warsztat temat, z którym każdy z nas ma styczność, ale niewielu z nas zdaje sobie z tego sprawę. Codziennie przeglądając facebooka, google czy twittera trafiamy na ogrom wszelkiego rodzaju treści, które mogą być publikowane przez dosłownie każdego z dostępem do internetu. Każdemu z nas zdarzyło się trafić na coś nieodpowiedniego, drastycznego bądź obrzydliwego, na coś czego nie chcielibyśmy oglądać. Są to jednak pojedyncze przypadki właśnie dzięki tytułowym Cleanersom. Garstka pracowników zatrudnionych przez wielkie internetowe korporacje, którzy codziennie od 8. do 18. siedzą przed ekranami komputerów i przeglądają zgłoszone treści. Oglądają nagrania z egzekucji państwa islamskiego, dziecięcą pornografię, okaleczenia, tortury i wiele, wiele innych drastycznych obrazów czy filmów. Jak więc widać, temat filmu to jest niemalże samograj aby zrobić z tego mocne, emocjonujące, dołujące wręcz kino i muszę przyznać, że dwójce reżyserów się to udało… momentami.

O ile w przypadku “My heart belongs to Daddy” narzekałem na niewykorzystany potencjał tutaj mój zarzut jest kompletnie odwrotny. Riesewick i Block aż za bardzo próbowali wykorzystać potencjał swojego konceptu. Ich największym grzechem jest fakt iż nie wytrzymali i ostatecznie nie potrafili się skupić na swoich bohaterach, a skupiali się… właściwie na wszystkim innym. Z Filipin (tam się dzieje większość wydarzeń) skakali w przeróżne miejsca na ziemi żeby nadać filmowi większą, bardziej dramatyczną skalę. Czego tu nie mamy? Osobny epizod krytykujący politykę Filipin? Jest. Osobny epizod o rodzącym się nacjonaliźmie w Stanach Zjednoczonych? Jest. Osobny epizod o tragicznych wydarzeniach w obozach uchodźców w dalekiej Azji? Jest. Złowrogie animacje przedstawiające elektroniczne wizje miast wysyłających materiały do sieci? Są. Złowrogie wstawki z złowrogim panem ciemności Markiem Zuckerbergiem? Są. I nie mam nic przeciwko krytykowaniu polityki Filipin, krytykowaniu społeczeństwa Stanów Zjednoczonych, obrazowania tragicznych wydarzeń w obozach uchodźców (przeciwko tym dramatycznym animacjom i demonizacji Zuckerberga już trochę mam), ale w którym momencie ten film zaczął być o nich? Zaczynał się niemalże doskonale. Poznawaliśmy Cleanersów, widzieliśmy ich pracę, ich dylematy, ich traumy, ale w pewnym momencie film zaczął sprawiać wrażenie, że o nich zapomniał bo skupił się na licznych wątkach pobocznych, z których żaden nie był na tyle rozbudowany aby wzbudzić większe zaangażowanie.

Zakończenie filmu aż razi w oczy swoją nieautentycznością. Block i Riesewick postanowili domknąć swoje dzieło na bardzo dramatycznych tonach co skutkuje tym, że widz ma wrażenie, że kilka ostatnich scen czy nawet ujęć kluczowych dla odbioru filmu wyrwało się z dokumentalnych reguł i zostało przez reżyserów zaaranżowane.

Mimo wspomnianych wcześniej solidnych wad, ciężko nie pochwalić “The Cleaners” za audiowizualny sznyt. Block i Riesewick bez dwóch zdań są reżyserami, którzy chcą by każdy element ich filmu był możliwie najszerszego kalibru. I o ile treść ich filmu była ofiarą ich rozmachu skutkiem czego w pewnym momencie zaczęła się sypać, tak forma choć rozbuchana robi wrażenie. Nie da się pozostać obojętnym wobec świetnych zdjęć, użycia światła zastanego, konturowym świeceniem czy po prostu pracą kamery.

Podsumowując “The Cleaners” padł ofiarą ambicji swoich twórców. Jeśli się jednak nad tym zastanowić, ciężko się Rieswickowi i Blockowi dziwić. Dostali w ręce niezwykle aktualny, ważny i niebanalny temat, nic więc dziwnego, że starali się wyeksplorować go do granic możliwości. Mimo swoich wad, film jest dosyć mocnym przeżyciem, które pobudza widza do namysłu.


When the war comes reż. Jan Gebert



“When the war comes” to film czeskiego dokumentalisty i historyka- Jana Geberta, który przez trzy lata obserwował młodzieżową słowacką jednostkę paramilitarną- Słowacki Pobór. Bohaterem filmu jest Peter Svreck, nastoletni, charyzmatyczny chłopak, który ukończył liceum i z grupą znajomych postanowił założyć wspomnianą wyżej jednostkę. Początkowo sprawia to dosyć błahe wrażenie, ilość chłopaków jest niewielka, przypomina to niewinną zabawę w wojnę przez trochę za stare już na to dzieci. Z czasem jednak Słowacki Pobór zyskuje na popularności, ma więcej rekrutów, generalnie nabiera rozpędu. Peter w wywiadzie z telewizją nie kryje swoich antymigracyjnych i wręcz nacjonalistycznych poglądów, które dzielą jego “kamraci”. Film Geberta można potraktować, jako swojego rodzaju przestrogę. Przestrogę przed tym co już kiedyś było i przed tym co bardzo możliwe, że jeszcze będzie. I to możliwe, że szybciej niż się spodziewamy. Peter ma wszelkie predyspozycje na udanego dyktatora, którym na mniejszą skalę już jest. Jest charyzmatyczny, ma zdolności przywódcze, organizacyjne i umiejętność zrzeszania sobie ludzi. Skutecznie rozsiewa swoje nacjonalistyczne poglądy na rówieśników. Ma zresztą ambicję na zostanie politykiem. Organizuje marsze, protesty, wspomaga swoją jednostką organizację wszelakich imprez, zyskuje wpływy. Przy tym nie ma prezencji niebezpiecznej jednostki. Jest surowym, ale dobrym kompanem dla swoich protegowanych, potrafi się odnaleźć w niemalże każdej sytuacji, jaka przed nim stoi, jest na swój sposób bardzo sympatyczny. Między innymi dzięki temu Peter tak dobrze obrazuje rodzenie się politycznych kryzysów, które w większości przypadków były skutkami działań charyzmatycznych liderów.

Mój główny problem z filmem Geberta tkwi niestety też w perspektywie z jakiej patrzymy na Petera. Sęk w tym, że jest ona tylko jedna. Poznajemy go jako lidera grupy, silną jednostkę, ale tak naprawdę nigdy nie poznajemy go jako człowieka. Poza jedną krótką sceną nie widzimy go z rodziną, praktycznie nie widzimy go “po cywilu” kiedy nie musi być szefem grupy i po prostu jest sobą, czyli nastoletnim chłopakiem z klasy średniej. Nie wiemy skąd się wzięły jego poglądy a to wydaje się być obowiązkowy element filmu, który w pewien sposób jest obrazem rodzenia się nacjonalizmu. Widzimy wczesne dzieciństwo tego właśnie nacjonalizmu, ale nie widzieliśmy jego narodzin, nie wiemy nawet kto jest “ojcem”.

Tych elementów właśnie mi zabrakło w filmie Geberta, a szkoda bo można by wtedy mówić o naprawdę ważnym i aktualnym filmie. I mimo, że przesłanie jest czytelne i słuszne, wydaje mi się, że mogło być bardziej pełnowymiarowe przez co mocniejsze.

When lambs become lions reż. Jon Kasbe



Reżyser Jon Kasbe spędził w Kenii 4 lata kręcąc “When lambs become lions”, film przedstawiający grupę kłusowników, nielegalnie polujących na słonie w celu zdobycia drogiej kości słoniowej oraz przeciwną grupę straży chroniącej zwierzęta przed kłusownictwem. Historia w filmie jest zatem przedstawiona z dwóch perspektyw i jego największą siłą jest to, że obie historie są przedstawione wielowymiarowo, obie strony mają swoje pobudki i swoje racje, a konflikt istnieje nie tylko na płaszczyźnie dosłownej, ale również etycznej. Dynamiki dodaje tutaj fakt, że główni bohaterowie to należący do przeciwnych sobie grup, kuzyni.

Kłusowników w tym filmie łatwo by było demonizować, przedstawić jako zwykłych kryminalistów, goniących za łatwym pieniądzem i zabijających w tym celu “małe”, biedne słoniki. Jon Kasbe nie poszedł całe szczęście dzięki czemu jego film nie jest jednowymiarowym, proekologicznym manifestem, a historią ludzi, ludzi którzy w tym co robią też mają swój cel. Kasbe przedstawia nam tutaj kłusowników, jako ludzi, którzy jedyne czego chcą to załatwić swojej rodzinie dobrobyt w świecie, w którym ten dobrobyt wydaje się być nie do zapewnienia. Widzimy bohaterów ze swoimi rodzinami i jesteśmy w stanie zrozumieć przyczynę ich działań i przez to z nimi empatyzować, a może się nawet utożsamić.

Po drugiej stronie medalu są strażnicy. W związku z wymieraniem populacji słoni w afryce są oni zdeterminowani do powstrzymywania kłusowników za wszelką cenę mimo, że ich praca do najlepszych nie należy. Harują w stresie i nieraz przez miesiące są nie otrzymują zapłaty. Tak samo, jak kłusownicy, mają swoje moralne dylematy. Za każdym razem gdy łapią kłusownika, prawdopodobnie jakaś biedna kenijska rodzina traci źródło dochodu, co rodzi ciekawe pytanie- czy można przekładać życie słoni ponad życie ludzi?

Wielką zaletą filmu Kasbe jest jego realizacja. Obok “The Cleaners” jest to najpiękniej nakręcony film w zestawieniu, choć estetyka jest zupełnie inna. Kasbe pięknie przedstawił surowe, dzikie piękno afrykańskich terenów. Podobnie, jak Block i Riesewick niemalże do perfekcji opanował wykorzystanie światła zastanego co w przypadku kręcenia filmów dokumentalnych jest kluczowe. Mimo niewątpliwie ciężkich warunków pracy filmowi nie brakuje też operatorskiego rozmachu, Kasbe nie poszedł na łatwiznę i nie nakręcił całego filmu “z ręki” (choć film i w takiej formie by się obronił), tak jak to jest w przypadku wielu dokumentów, a posilił się na stabilizację, ujęcia z drona czy jazdy kamery.

“When lambs become lions” jest filmem doskonale wyważonym, w mojej opinii jednym z najlepszych w zestawieniu. Ma podłoże dramatyczne, dynamiczny, wielopłaszczyznowy konflikt oraz jest niesamowicie nakręcone. Brawa dla Jona Kasbe.

The Deminer reż. Hogir Hirori

And the students Jury award goes to… “The Deminer”!

Na sam koniec faworyt młodzieżowego Jury, film irackiego reżysera Hogira Hirori. Dokument opowiada niezwykłą historię Fakhira Berwari- człowieka, który podczas wojny w Iraku oraz wojny z państwem islamskim poświęcił całe swoje życie rozbrajaniu min mimo licznych przeciwności losu.

W zdecydowanej większości “The Deminer” składa się z found footage. Fakhirowi prawie zawsze towarzyszył, żołnierz z kamerą, który nagrywał jego działania, dzięki czemu reżyser Hogir Hirori mógł bezpośrednio ukazać pracę i heroizm bohatera. W tym przypadku “bohater” to słowo bardzo adekwatne. Fakhir to postać, która jako bohater hollywoodzkiego filmu fabularnego byłaby prawdopodobnie uznana za zbyt… hollywoodzką by być autentyczną. Rozbrajał on kilka tysięcy min rocznie, mimo licznych obrażeń, utraty życia rodzinnego czy nawet w pewnym momencie utraty nogi. W pewnym momencie widz zadaje sobie pytanie czy Fakhir robi to co robi z faktycznej potrzeby czynienia dobra czy z potrzeby zaspokojenia narkotycznego niemalże uzależnienia, które często dopada saperów. Niezależnie od tego, jak widz sobie odpowie, to i tak tytułowy saper to najniezwyklejsza postać, jaką miałem okazję oglądać w trakcie festiwalu… a być może najniezwyklejsza postać jakiegokolwiek dokumentu jaki widziałem w życiu.

Mimo iż film głównie opiera się na found footage to mamy tutaj też fragmenty nakręcone przez reżysera. Są to głównie sceny z życia rodziny głównego bohatera, jego żony i dwóch synów z czego jeden - Abdulah, jest poniekąd narratorem w filmie. Osobiście jednak czułem niedosyt wątku rodziny, który mógł być wielkim emocjonalnym nośnikiem w filmie, a wydawał mi się być potraktowany po macoszemu na rzecz większego nakładu found footage. To jest też mój problem z tym filmem, ciężko mi jest docenić reżyserską robotę kiedy tej reżyserii praktycznie nie ma. Film w większości to zmontowane ze sobą znalezione taśmy będące na swój sposób złotymi jajami, które wpadły w ręce Hogira Hirori. I równocześnie ciężko mi też tutaj kogokolwiek winić zważając na okoliczności powstawania filmu (których zdradzić nie mogę, bo to spoilery), ale właśnie z tego prostego powodu “The Deminer” nie był moim osobistym faworytem podczas obrad Jury.

Mimo tego nagrodę zdobył, a to chyba świadczy samo za siebie. “The Deminer” to poruszające kino, w którym najsurowsza, możliwa, dokumentalna forma- found footage spotyka się z możliwie najbardziej niezwykłą i hollywoodzką historią i jednym z najniezwyklejszych bohaterów jakich przyszło mi oglądać na ekranie. I chociażby z tego powodu nie mogę odmówić “The Deminerowi” tego, że na zwycięstwo sobie zasłużył.

Jan Seraphim, 2e