sobota, 31 grudnia 2016

Legion samobójców - recenzja

Legion samobójców - recenzja

W ciągu kilku ostatnich lat kina opanowała moda na filmy stworzone na podstawie komiksów. W ciągu pięciu lat powstało ich aż 22... 21 nie wliczając katastrofy, którą była „Fantastyczna Czwórka”. Siedemnaście z nich jest ekranizacjami komiksów kompanii Marvel. Jestem pewien, że każdy z nas jest w stanie wymienić przynajmniej kilka tytułów: „Avengers”, „Iron Man”, „Strażnicy Galaktyki”, czy ciepło przyjęty przez fanów „Deadpool”. Produkcje Marvela przez długi czas nie miały praktycznie żadnej konkurencji. Ich najwięksi rywale, DC, zniknęli z ekranów kin. W końcu trylogia „Mroczny Rycerz” zakończyła się w 2012, a sequel „Człowieka ze stali” nie został zrealizowany. Wydany cztery lata później film „Batman v Superman: Świt sprawiedliwości”miał być triumfalnym początkiem dla uniwersum DCEU (DC Extended Universe). Niestety, pomimo komercyjnego sukcesu, oceny krytyków były niezadowalające. Widzowie zastanawiali się co dalej? Jaki jest następny krok DC? I właśnie w tym momencie, przy dźwiękach „Bohemian Rhapsody” i blasku neonów przybyli oni. Najgorsi. Bohaterowie. W historii.
Na barkach Davida Ayera odpowiedzialnego za „Legion samobójców” spoczęło nie lada wyzwanie. Film o złoczyńcach zmuszonych do pracy dla rządu miał zatrzeć wszelkie ślady po porażce, którą okazał się „Batman v Superman” i sprowadzić DCEU z powrotem na właściwe tory. Początkowo wszystko szło zgodnie z planem. W obsadzie były najgorętsze gwiazdy Hollywood. Zainteresowanie publiczności było non stop podsycane przez nowe plakaty, teasery i trailery. Dobrym posunięciem było też poproszenie jednego z obecnie najpopularniejszych zespołów rockowych – Twenty One Pilots – o nagranie piosenki do filmu. W końcu nadszedł dzień premiery. Widzowie tłumnie ruszyli do kin zaciekawieni historią tytułowego legionu. Wtedy nikt nie spodziewał się tego co wkrótce miało nastąpić.


„Legion samobójców” został zmieszany z błotem przez krytyków. Film, który miał wymazać złe wspomnienia po „Batman v Superman” zebrał jeszcze gorsze recenzje. Po kilku miesiącach czekania na premierę było to jak kubeł zimnej wody. „Legion” nie był tym, na co czekali widzowie.
Przede wszystkim zauważalne są problemy z tempem akcji. Film od początku aż do końca poprzecinany jest retrospekcjami pokazującymi kim byli kiedyś główni bohaterowie i co sprawiło, że stali się postaciami, które znamy obecnie. Mamy więc Deadshota ściganego przez Batmana, mamy Harley i Jokera, mamy Kapitana Boomeranga w towarzystwie Flasha, mamy El Diablo, mamy Enchantress i wiele innych postaci. Problem leży jednak w tym, że każda z tych postaci ma bardzo bogatą historię i nie da się jej całkowicie pokazać w dwugodzinnym filmie. Taka forma narracji skutkuje tym, że pierwsza połowa jest przeładowana kilkuminutowymi urywkami z życia każdej postaci, które zamiast objaśniać nam fabułę, zostawiają nas z większą ilością pytań. Wpływa to bardzo niekorzystnie na tempo, ponieważ zostaje zbyt mało czasu by rozwinąć główny wątek – starcie Legionu z Enchantress.


Twórcy filmu mogli poświęcić więcej czasu na pokazanie relacji panujących pomiędzy członkami. To co zostało pokazane było największym atutem filmu. Każdy z nich na swój sposób oczarowuje widza. Nawet Katana, która w filmie wypowiedziała może pięć zdań (w tym trzy po japońsku), pozostawia dobre wrażenie. Na wyróżnienie na pewno zasługuje Will Smith. Pomimo podobieństw do poprzednich postaci, w które aktor miał okazję się wcielić, Deadshot wciąż pozostaje jednym z najciekawszych bohaterów w filmie. Warto wspomnieć też o Violi Davis, która fenomenalnie odgrywa rolę Amandy Waller, urzędniczki rządowej i twórczyni Legionu, która w filmie wypełnionym po brzegi superzłoczyńcami okazuje się być najbardziej przerażająca z nich wszystkich. No i oczywiście należy wspomnieć o Harley Quinn. Margot Robbie doskonale poradziła sobie z tą postacią. Lepszej Harley nie można było sobie wymarzyć. Jest urocza, zabawna, seksowna, niebezpieczna, nieco irytująca i kompletnie szalona. Dokładnie taka jak oczekiwano. Nieco gorzej natomiast poradził sobie z rolą filmowy kochanek Harley – Jared Leto. W kontekście genialnej kreacji Heatha Ledgera stworzenie na nowo postaci tak ikonicznej jak Joker to nie lada wyzwanie. Spora część kampanii reklamowej „Legionu samobójców” opierała się właśnie na nim. Był to na pewno Joker inny niż Joker Ledgera, co jest ogromnym plusem, ale biorąc pod uwagę cały hype1 stworzony wokół niego odbiorcy spodziewali się czegoś więcej. Jedyną aktorką, której gra w filmie nie imponuje, jest odtwórczyni roli głównej antagonistki Legionu – Cara Delevigne. Lubiana jako modelka i celebrytka, aktorką jest przeciętną. Na początku skryta za czarnym welonem tajemnicza Enchantress wywołała zaciekawienie. Niestety im bliżej końca filmu tym bardziej ta postać śmieszyła niż przerażała. Osiągnęło to apogeum pod koniec filmu, kiedy antyczna siła zła odcięta od cywilizacji na kilka milionów lat mówi groźnym głosem do pułkownika Flagga: „Nie zabijesz mnie. Nie masz jaj, by to zrobić.”

Oglądając „Legion samobójców” nasuwa się pytanie: co by było gdyby? Może gdyby studio dało reżyserowi trochę więcej czasu i nie wtrącało się w proces twórczy film ten byłby bardziej spójny i nie miał problemów z tempem i nieskończoną ilością retrospekcji. Może zdobyłby serca zarówno fanów komiksu jak i krytyków filmowych i zakończyłby raz na zawsze debatę DC kontra Marvel. Pomimo wszystkich wad, które ma „Legion”, jest to całkiem dobry film. Może nie jest to następny „Mroczny Rycerz”, albo chociaż następny „Deadpool”, ale jako letni blockbuster sprawdził się świetnie. Jeśli szukacie filmu, który można obejrzeć w sobotni wieczór ze znajomymi i jeśli jesteście w stanie przymknąć nieco oko na wszystkie niedoskonałości, to jak „Legion samobójców” jest jak najbardziej godny polecenia. A jeśli mimo to film wam się nie spodoba... no cóż, przynajmniej mamy świetną Harley Quinn. Miejmy nadzieję, że ludzie z DC wiedzą co robią, a zakręcona pani doktor pojawi się jeszcze na ekranach kin.

Kacper Dziadkowiec, IC

1Szum medialny