poniedziałek, 28 maja 2018

Ciche miejsce - recenzja filmu Johna Krasinskiego


„OBCY POWRACA?!”

„Kiedy John Krasinski przeczytał wstępny szkic scenariusza autorstwa Bryana Woodsa i Scotta Becka, poczuł przerażenie. Jego żona, Emily Blunt, chwilę wcześniej urodziła ich drugą córkę, był więc przyzwyczajony do spędzania nocy i dni w ciszy i uwadze. W tej atmosferze z łatwością mógł przenieść się do opisanej w szkicu rzeczywistości – pogrążonej w ciszy rodziny, w świecie, w którym każdy dźwięk może być zabójczy.” (źródło: www.tylkohity.pl).

W kwietniu tego roku spod skrzydeł Paramount Pictures prosto na ekrany światowych kin zawitał nowy, pozytywnie przyjęty horror. Tak naprawdę pół horror, pół thriller, choć i ta mieszanka nie jest w stanie oddać właściwej specyfikacji filmu, gdyż „A Quiet Place”, czyli „Ciche miejsce” na pewno do typowych horrorów nie należy.

W roku 2020 Ziemię zdominowały przerażające (łudząco przypominające Ksenomorfa) monstra. Istoty bestialsko polują na wszystko, co są w stanie usłyszeć. Wystarczy szmer, by zginąć. Ludzie, którzy przetrwali, musieli zminimalizować wydawane przez siebie dźwięki i przystosować życie do czyhającego na nich zagrożenia. Rodzina Abbott codziennie walczy o przetrwanie na odciętej od świata farmie: poruszają się boso, kroki stawiają tylko na dobrze znanych im ścieżkach, a z innymi ocalałymi kontaktują się poprzez ogniska (niczym mieszkańcy śródziemskich grodów u Jacksona). Jak w rzeczywistości, w której najcichszy szelest może oznaczać śmierć małżeństwo poradzi sobie ze świeżo urodzonym potomkiem?


Priorytetem w ekranizacji była cisza - coś, co w zdecydowanej większości horrorów buduje napięcie przed jump scare’ami, tutaj utrzymuje cały film. Na początku jest dość niepewnie, widz nie wie, czego może się spodziewać (skoro nie dźwięk, co za chwilę przyprawi mnie o zawał?). Później idzie się do tego przyzwyczaić, nawet na tyle, by wystraszyć się szumu wody po zmianie scen (reakcja potwierdzona u innych oglądających). W całej produkcji znajdziemy tylko jeden utwór. Muszę przyznać, że trafnie wybrano zarówno piosenkę, jak i scenę, w której się znalazła. Idealny przykład na to, że wcale nie potrzebujemy gigantycznej playlisty do zrobienia dobrego klimatu.


Mówi się, że „gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść”, dlatego John Krasinski maksymalnie rozszerzył swoje obowiązki na reżyserię, scenariopisarstwo i aktorstwo. Przy scenariuszu pomógł Bryanowi Woodsowi i Scottowi Beckowi, stając się przy tym równoprawnym scenarzystą. Aktorów nie musiał daleko szukać, oprócz Millicent Simmonds (Regan Abbott), Noaha Jupe'a (Marcus Abbott) i Cade’a Woodwarda (Beau Abbott) u boku Krasinskiego (Lee Abbott) na planie pojawiła się jego żona - Emily Blunt (Evelyn Abbott). Pokochałam w tym scenariuszu to, że tak naprawdę dotyka moich największych lęków, sytuacji, w której nie mogłabym chronić moich dzieci – mówi Blunt – Stawka jest tu ustawiona niebotycznie wysoko. Jak na ironię, zanim przeczytałam scenariusz, zasugerowałam Johnowi, że moja koleżanka byłaby doskonała w roli Evelyn Abbott. Ale kiedy skończyłam czytać, powiedziałam: „Zapomnij o tym, John, to rola dla mnie.” (źródło: www.tylkohity.pl).

Być może John jest doświadczonym aktorem, jednak kariera reżysera filmowego dopiero u niego kiełkuje. I mimo że nie miał do czynienia z wieloma produkcjami jako reżyser, uważam że nie ma się czego wstydzić. W „Cichym miejscu” przedstawił swoją wizję koszmarnego świata za pomocą ujęć, które nie tylko ułatwiają widzowi odbiór, ale też przykuwają uwagę na tyle, że nie chce się odwrócić oczu. Gra aktorska również jest na dobrym poziomie: Krasinski, którego wizerunek zaskakuje i wprowadza pewnego rodzaju przełom w jego karierze czy Blunt w roli dojrzałej i opiekuńczej mamy - nastawieniem zbliża nas do rodziny i jak zwykle zachwyca. Nad poszczególnymi scenami można debatować czy są odpowiednie, czy też nie. Wymiana spojrzeń Lee Abbotta ze zdesperowanym staruszkiem stojącym obok rozszarpanego ciała i ucieczka z dzieckiem na rękach, gdy ten zaczyna krzyczeć na pewno robią wrażenie. Ale czy scena z gwoździem nie zalatuje przeciętnym horrorem, scena z ojcem wyznającym miłość - tandetą, a ostatnia scena ze strzelbą nie wydaje się być zbyt gangsterska? Do tego dochodzi jeszcze mało oryginalny wygląd potworów, tak jakby projekt H. R. Gigera miał być już zawsze powielany.

W moim odczuciu jest to produkcja godna polecenia. Nie nazwę tego horrorem, bo „Ciche miejsce” dużo na tym traci. Większość nieprzyjemnych momentów można przewidzieć, a film jest przede wszystkim wciągający, nie straszny. Na www.tylkohity.pl czytamy wypowiedź Johna: Jeśli sytuacja, w jakiej znaleźli się Abbottowie, sprawi, że trzymasz ich stronę – mówi Krasinski – będziesz zaskakiwany w tych samych momentach, w których oni są zaskoczeni, będziesz smutny, kiedy oni są smutni, będziesz bezbrzeżnie przerażony, kiedy i oni będą się tak bali. Właśnie na tym zależało mi najbardziej – sprawić, że publiczność pokocha Abbottów, którzy są naprawdę wspaniałą rodziną. Tak, by widzowie bali się o nich, kiedy zdarzają się te wszystkie straszne sytuacje. I to się Krasinskiemu udało. Stworzył rodzinę, której widz bezgranicznie kibicuje. Nawet głupie wejście po schodach jest sprawą życia i śmierci, która trzyma oglądającego na skraju wytrzymałości (zaskrzypi czy nie zaskrzypi?!). Zabrakło jedynie ujęć na większą ilość ocalałych. Film skupia się na jednej rodzinie, jednak można by rozszerzyć fabułę o pokazanie życia w innych schronach bez straty sympatii do głównych bohaterów. Widocznie cała nadzieja (w już zapowiedzianej) drugiej części. Bądźmy dobrej myśli, że podczas jej premierowych seansów nikt nie wpadnie na pomysł głośnego chrupania popcornu czy chichotania, które popsułyby oglądanie. W innym wypadku nawet słusznie jeśli zostaliby natychmiast… pożarci.


Kinga Szarlej, 2c