niedziela, 29 czerwca 2014

"Czarownica" - recenzja filmu Roberta Stromberga



Tytuł zekranizowanej ponownie  „Śpiącej Królewny” reżyserii Roberta Stromberga wydaje mi się zbyt mało intrygujący  i bardzo banalny, zważając na poruszany temat.
Główną bohaterką jest Diabolina – zła wróżka rzucająca klątwę na księżniczkę. Nie jest to  awangardowy koncept, przypominając sobie zrealizowany niedawno w ten sposób film „Królewna Śnieżka” ( Z Julią Roberts w roli głównej ).
Tendencyjnej powieści nadany został głęboki wymiar, postaci zostały ukazane w wielowymiarowy sposób. Można powiedzieć, ze twórca filmu zerwał z podziałem na dobro i zło.  Mroczna strona w filmie posiada swoją genezę przez co bajka zdaję się być bardziej realna a zarazem intrygująca.  Film posiada swój własny specyficzny klimat, jednakże mógłby być bardziej ponury z elementami horroru.  Twórca przypuszczalnie starał się jednak nie iść w tą stronę, chcąc utrzymać łagodny format dla dzieci. Świat przedstawiony w filmie jest przyciągający  a zdjęcia utrzymywane są w oświetleniu „low key” co nadaję adaptacji Stromberga mroku.
Od wizualnej strony postacie są wystylizowane adekwatnie do dzisiejszych kanonów piękna. Diabolina z mocno wystającymi (niczym z teledysku Lady Gagi)  kośćmi policzkowymi i diabelskimi rogami przedstawia zimną lecz piękną, dojrzałą kobietę ( Angelina Jolie). Skontrastowana jest ona z drugą bohaterką, zanikającą trochę w jej blasku – Aurorą, której uroda jest delikatna i lekko sztampowa. Przypomina bohaterki poprzednich produkcji np. Alicje z Krainy Czarów.
[Dawno dawno temu…] wszyscy znamy tą opowieść, jednak dowiadując się co działo się najpierw reżyser całkowicie zmienia nasz punkt widzenia. Jednak idąc tym tropem, czy nie powinniśmy się stać bardziej ostrożniejsi dokonując oceny ? 

Zły charakter, którym tym razem jest król Stefan, ma także swoje osobiste argumenty postępowania. Mówiąc w ostatniej scenie „..i jak się teraz czujesz? Sama, bez skrzydeł w obcej krainie” daję się odczuć, że gdy Diabolina pękała ze szczęścia spędzając z nim wspólne chwile, chłopca zżerała zazdrość i poczucie bezwładności. Zmierzając do oceny Stefana, powinniśmy zwrócić uwagę na fakt, iż mężczyźni od zawszę pragnęli  mieć kontrolę i władzę. Jest to swego rodzaju atawizm, który może być w pewnym stopniu uzasadnieniem jego postępowania. Stanął on przed wyborem – kobieta albo władza, gdy przy kobiecie czuł się bezsilny perspektywa władzy kusiła go nieprzerwanie. Dokonał złego wyboru, będąc jednak pewny, że da mu to szczęście. Dostał to co chciał, jednak jak to często bywa nie tak jak to sobie wyobrażał. Lęk i wyrzuty sumienia wykańczały go psychicznie. Nie da się ukryć, że w tym miejscu film jest mocno inspirowany historią Filipa Pięknego. 

 
Patrząc przez pryzmat symbolizmu, „podciąć komuś skrzydła”, oznacza go niewybaczalnie skrzywdzić, doprowadzić do ruiny, oderwać go od marzeń i wszystkiego co kocha. Diabolina poznaje, co to prawdziwa władza dopiero gdy rozbudza się w niej żądza zemsty. Jej historia ukazuję co straty ( na które wszyscy jesteśmy w pewnym stopniu skazani) potrafią zrobić z naszym charakterem, a nawet umysłem – przykład króla. Po raz pierwszy motywem przewodnim bajki nie była miłość romantyczna. Miłość traci kształt wyidealizowanego, prostolinijnego uczucia i staje się zagadką. 

Michalina Drewniak, 2c

czwartek, 12 czerwca 2014

Piękna wydmuszka - recenzja filmu "Grand Budapest Hotel" Wesa Andersona


Twórczość Wesa Andersona zawsze mnie bardzo intersowała, styl w jakim kręci swoje filmy - bardzo kolorowy, nieco ekscentryczny i przerysowany – jest esencją tego, czego pragnę od kina. Mało który reżyser odważa się na balansowanie na granicy kiczu z obawy przed oskarżeniem o brak gustu. Jednakże Anderson nie dość, że nie boi się tego i konsekwentnie od lat tworzy filmy w tym samym stylu (mistrzowski obraz "Kochanków z Księżyca") to wychodzi mu to rewelacyjnie! Niestety, wizualnie dopieszczone obrazki to jedyne, obok rekordowej ilości pierwszoligowych gwiazd kina, co zostaje w głowie widza po opuszczeniu kina....
Sama fabuła "Grand Budapest Hotel" wydaje się nietuzinkowa i bardzo ciekawa, nie tylko ze względu na polski akcent filmu - akcja dzieje się w fikcyjnym mini-państewku o nazwie Zubrowka, które przywodzi nam na myśl, co pił Anderson podczas tworzenia filmu. Fabuły filmów Andersona są zazwyczaj tak absurdalne, że widz zastanawia się czy ogląda film osadzony w prawdziwej rzeczywistości czy jakimś dziwnym trafem znalazł się, niczym Alicja, po drugiej stronie lustra.
W filmie przenosimy się do lat 30. XX wieku, do tytułowego przybytku nienagannie prowadzonego przez konsjerża Gustava (Ralph Fiennes). Monsieur Gustave cieszy się ogromna sympatią gości hotelu, głównie leciwych i bogatych kobiet, którym zapewnia trochę "rozrywki" na starość. Kiedy dowiaduje się, ze jedna z jego stałych bywalczyń hotelu umiera, natychmiast udaje się na jej pogrzeb razem ze swoim pomocnikiem - boyem hotelowym  Zero Mustafą (Tori Revolori). Tam odkrywa, że został głównym spadkobiercą fortuny zmarłej hrabianki, co więcej, według testamentu to on odziedzicza warty fortunę obraz van Hoytla. I tu zaczyna się prawdziwy cyrk: konsjerż wykrada obraz, zostaje oskarżony o morderstwo magnatki, a ściga go cała jej rodzina na czele z synem Dmitriem (popis Adriena Brody'ego) oraz lubiącego krwawe rozwiązania Joplingiem (William Defoe).


To co zwraca uwagę widza już na wstępie, jest plejada czołowych nazwisk Hollywoodu. Co takiego ma w sobie ten młody reżyser, że tylu wspaniałych aktorów lgnie do niego? Dobrym przykładem jest Bill Murray, który zarzeka się, że u Andersona zagrałby cokolwiek, o co by go on tylko poprosił i to za darmo, a w "Grand Budapest Hotel" gra niewielki epizod współwięźnia Gustava - Ludwiga.  Nie można nie wspomnieć także o niesamowicie ucharakteryzowanej Tildzie Swinton oraz Edwardzie Nortonie, który w roli nazisty powala widza swoim humorem. Reżyser - podobnie jak filmowy monsieur Gustave - dba o najdrobniejsze szczegóły filmu, a każdy z bohaterów ma coś, co czyni go nietuzinkowym. Monsieur Gustave jest zawsze owiany mgiełką ulubionego "L'air de Panache", Zero Mustafa dorysowuje sobie wąsik kredką, a jego ukochana Agatha ma na policzku znamię w kształcie Meksyku (bo czemużby nie?).


Forma jest w tym spektaklu wszystkim. Jej przepych niewątpliwie zachwyca, ale momentami widz zastanawia się, czy Anderson, poza pięknymi obrazkami ma coś więcej do przekazania. Po kilkudziesięciu minutach i tak nie zwraca uwagi na byle jaką i szczątkową treść, a w pamięci zostają wyłącznie barwne zdjęcia i uchwycone z artystycznym polotem kadry. Jednak czy naprawdę jedyne co chciał uzyskać Anderson to zabawna historia opowiedziana w formie kolorowej bajeczki? Jednakże najlepszymi scenami filmu sa te najbardziej absurdalne: ucieczka głównego bohatera z więzienia, pod przywództwem Ludwiga oraz pogoń Gustava i Zero za uciekającym ze szczytu górskiego Joplingiem.
"Grand Budapest Hotel” pozostawia podobne wrażenie, co wiele poprzednich dzieł jego twórcy, który zdążył nas już przyzwyczaić do urzekającej estetyki, doskonałych aktorów i starannie dopracowanych detali. Od strony wizualnej filmu - jestem bardzo na tak. Co do treści filmu musze z całą szczerością przyznać, że w kilka godzin po oglądnięciu filmu z trudem przypominałam sobie, o czym tak naprawdę oglądałam film... Jeśli miałabym zrecenzować film w jednym zdaniu to podsumowałabym: "piękna wydmuszka z duża ilością znanych nazwisk". Szkoda, bo miałam duże oczekiwania wobec tego obrazu.

Kamila Morawska, 2c