Dotychczasowe adaptacje kinowe gier, nie należały do projektów udanych. Te, które zostały ciepło przyjęte przez widzów i krytyków, ciężko policzyć na palcach jednej ręki. Nic dziwnego skoro większość z tych nieudolnych prób to chaos, rozpacz i zgrzytanie zębami widowni.
Assassin’s Creed, w reżyserii Justina
Kurzela, to film z którym nadzieje wiązało spore grono odbiorców. Mówiąc
sporo, mam na myśli nie tylko fanów serii gier od Ubisoftu. Tytuł serii
gier jest znany również wśród odbiorców nie będących graczami. Liczne
wzmianki w sieci związane z atrakcyjnym gameplayem i barwną postacią
głównego bohatera to swoisty popkulturowy fenomen. Film zapowiadał się
więc naprawdę dobrze- pierwsze zwiastuny wyglądały obiecująco, a wizja
przeniesienia doskonale znanego uniwersum na kinowe ekrany wzbudzała
spore zainteresowanie. To co przede wszystkim wywoływało największe
emocje to niezaprzeczalny fakt, jak duży potencjał ma seria Assassin’s
Creed.
Przekonali nas o tym doskonale sami
twórcy z Ubisoftu, wydając kolejne części gry w bardzo krótkich
odstępach czasowych. Świat, który wykreowali to istny temat rzeka, a
jego uniwersalizm pozwala na kreowanie dowolnej liczby postaci, w
dowolnej konfiguracji i w wybranych realiach historycznych. Stąd też
ogromne nadzieje światowej publiczności. Nadzieje na to, że wreszcie,
niedzielny widz nie posiadający absolutnie żadnej wiedzy odnośnie fabuły
występującej w ośmiu kolejnych grach cyklu, będzie mógł swobodnie
zasiąść na sali kinowej obok największego fana serii i obaj wyjdą z
seansu zadowoleni.
Podobne nadzieje wiązano również z
innymi, wcześniejszymi projektami będącymi adaptacją gier. Idealnym
przykładem na kompletne zmarnowanie potencjału znanej i lubianej marki
jest „Tomb Raider” z Angeliną Jolie w roli głównej, czy cała seria
koszmarnych filmów opartych na uniwersum znanym z gier „Resident Evil”.
Gdyby twórcy poprowadzili te produkcje poprawnie, powstałyby kolejne
filmy z Larą Croft. Natomiast kolejne (i ciągle powstające) produkcje z
Millą Jovovich mogłyby stać się synonimem dobrego rozrywkowego kina
przeniesionego z ekranów komputera. Po takich niewypałach, wydawać by
się mogło że twórcy nie mogą popełnić tych samych błędów, co ich
poprzednicy. Czyżby?
Do stworzenia dobrej adaptacji
„Assassin’s Creed” naprawdę nie trzeba było wiele - wystarczyło
zaaplikować do filmu dużo akcji, scen pościgowych, parkouru i innych
charakterystycznych elementów dla tego uniwersum, do tego całość owinąć w
bezpieczną (nawet jeśli trochę banalną) fabułę, a wtedy z pewnością
film ten byłby rozpatrywany w kategoriach przyzwoitego popcornowego
kina. Nikt nie oczekiwał przecież od twórców, że pokuszą się o coś
ambitnego, albo poważniejszego niż prosta i efektowna fabuła, której
głównym celem jest bycie atrakcyjną dla oka. Tego zwyczajnie nie dało
się zepsuć.
Assassin’s Creed to opowieść, która
bije rekordy niespójności fabularnej. Na początek widzowie otrzymują
napisy, które w łopatologiczny sposób tłumaczą zaszłości pomiędzy
Assassynami i Templariuszami. Następnie, poznają głównego bohatera Cala
(Michael Fassbender) i dowiadują się w jaki sposób trafił do bazy
Abstergo, w której od tego momentu będzie toczył się cały wątek
fabularny. Cal zostaje zmuszony do współpracy z przodkami templariuszy,
którzy zlecają mu odnalezienie „Rajskiego Jabłka”, będącego według nich w
stanie zapewnić pokój na świecie, a w rzeczywistości unicestwić zakon
Assassynów. Mimo początkowych oporów głównego bohatera, ten zgadza się
na współpracę i pomaga templariuszom odzyskać pożądany przedmiot poprzez
synchronizację z odpowiednim przodkiem (przez system zwany Animusem).
Fabuła jest zdecydowanie najsłabszym
elementem tej produkcji. Jest ona niezwykle naiwna i nie trzyma się
kupy. Źle napisany skrypt z pewnością wpłynął też w znacznym stopniu na
grę aktorską. Michael Fassbender wyraźnie czuł się w swojej roli
niekomfortowo. Zupełnie tak, jakby jego postać została napisana pod
kogoś innego. Znany aktor nie odnajduje się w swojej postaci, chociaż
trudno się mu dziwić, biorąc pod uwagę puste i pseudofilozoficzne linie
dialogowe, które włożono mu w usta.
Problemy Fassbendera na ekranie są z
pewnością podobne do tych, z którymi borykała się Jolie, i wciąż boryka
się Jovovich, we wspomnianych wcześniej tytułach. Twórcy adaptacji gier,
w których główne role grają kobiety, uznali że ich walorami fizycznymi
będą w stanie zastąpić braki scenariuszowe. Z podobnego założenia
najwyraźniej wyszli również twórcy „Assassin's Creed”, którzy doszli do
wniosku, że sama obecność Fassbendera na ekranie zapewni im finansowy
sukces.
„Assassin’s Creed” stara się udawać, że
jest czymś więcej niż w rzeczywistości. Przez ogromną chęć ukazania
świata w sposób patetyczny i śmiertelnie poważny, widzowie dostają
niezamierzoną autoparodię, która niemiłosiernie nudzi. Film Kurzela nie
zalicza się nawet do gatunku filmów tak złych, że aż dobrych. Twórcom
zabrakło dystansu i poczucia humoru, obecnego w grach.
Seria „Assassin’s Creed” to tytuły,
które zawsze należało traktować z odpowiednim dystansem. Wątek fabularny
zawsze był mocno naciągany i stanowił jedynie pretekst do prowadzenia
przyjemnej rozgrywki. Co jest w tych tytułach najlepsze? Możliwość
eksploracji świata, synchronizacja wspomnień w Animusie, toczenie walk i
pościgów. Całość gier tak naprawdę opiera się na nielogicznym absurdzie
związanym z podróżami w czasie, a jednak potrafią one być dla graczy
angażujące i niezwykle ciekawe.
Twórcy filmu nie przenieśli na ekran
kinowy rzeczy, które zapewniły cyklowi od Ubisoftu największą
popularność. Przenoszenie się w czasie stanowi jedynie drobny wycinek
filmu. W Animusie, bohater znajduje się 3 razy, a przecież właśnie to
stanowi o popularności całej marki. Krótkie epizody, w formie w jakiej
zostały ukazane na ekranie, nie mają prawa zaspokoić ciekawości fana
serii a tym bardziej przekonać widza nie znającego fabuły gier. Kosztem
efektowności, twórcy postawili na hiperrealizm, w wyniku czego nawet
„skok wiary”- czyli ikoniczna część każdej z odsłon, kończy się
niepowodzeniem i uszczerbkiem na zdrowiu bohatera.
W filmie pojawia się też wątek
współczesnych Assasynów, którzy nie zgadzają się z działaniami
templariuszy w bazie i próbują przekonać Cala na przejście na ich
stronę. I owszem, byłby to niezwykle ciekawy pomysł na film, gdyby nie
fakt, że kosztem dynamicznej akcji, widzowie otrzymują 2 godziny
filozoficznych rozważań dotyczących wyborów i moralności spod znaku
Paulo Coelho.
Skoro jednak producenci nie postawili
na spójność fabularną, mogli przynajmniej zrekompensować to ciekawą
akcją, chociażby tak jak w ekranizacji serii cyklu „Prince of Persia”.
Podobnie jak w przypadku filmu Kurzela, fabuła w disneyowskiej adaptacji
nie zachwycała. Mimo to, nikt nie mógł zarzucić filmowi, że był nudny.
Umiejętne przedstawienie scen akcji, zapewniło mu miano kiepskiego
fabularnie, ale przynajmniej atrakcyjnego dla oka.
Tego właśnie zabrakło Assasynowi. Chcąc
zrobić wszystko, twórcy stworzyli jedno wielkie "nic". Żaden z
kluczowych dla produkcji filmowej elementów nie jest w pełni
dopracowany- nawet muzyka. To kolejny aspekt, który trudno zrozumieć.
Ścieżka dźwiękowa filmu Kurzela to jeden wielki chaos. Pomieszano tu
kompletnie skrajne gatunki muzyczne, a utwory zupełnie nie pasują do
rozgrywanych scen. Zatem nawet muzyka, będąca mocnym punktem gier od
Ubisoftu, w przypadku filmu stoi na żenująco niskim poziomie.
Co ciekawe sam Ubisoft nie wstydzi się
produkcji, umieszczając swoje logo w napisach początkowych. Najwyraźniej
chęć odcięcia kolejnego kuponu od znanej i przynoszącej ogromne zyski
finansowe franczyzy, jest silniejsza niż poczucie artystycznej porażki.
W jakim kierunku zmierzają adaptacje
kinowe gier? Kolejne produkcje budzą słuszne obawy. Pójście po
najmniejszej linii oporu przy filmach o tak dużym budżecie i o tak dużym
zainteresowaniu widowni to przykład zimno wykalkulowanej producenckiej
zagrywki mającej na celu czysty i łatwy zysk. Ale to myślenie
krótkowzroczne. Jeżeli twórcy pozostaną na tej ścieżce, to kinowe
adaptacje gier nie mają absolutnie żadnej przyszłości.
Kuba Jakubiec, 3c