Legion samobójców -
recenzja
W ciągu kilku ostatnich lat kina
opanowała moda na filmy stworzone na podstawie komiksów. W ciągu
pięciu lat powstało ich aż 22... 21 nie wliczając katastrofy,
którą była „Fantastyczna Czwórka”. Siedemnaście z nich jest
ekranizacjami komiksów kompanii Marvel. Jestem pewien, że każdy z
nas jest w stanie wymienić przynajmniej kilka tytułów: „Avengers”,
„Iron Man”, „Strażnicy Galaktyki”, czy ciepło przyjęty
przez fanów „Deadpool”. Produkcje Marvela przez długi czas nie
miały praktycznie żadnej konkurencji. Ich najwięksi rywale, DC,
zniknęli z ekranów kin. W końcu trylogia „Mroczny Rycerz”
zakończyła się w 2012, a sequel „Człowieka ze stali” nie
został zrealizowany. Wydany cztery lata później film „Batman v
Superman: Świt sprawiedliwości”miał być triumfalnym początkiem
dla uniwersum DCEU (DC Extended Universe). Niestety, pomimo
komercyjnego sukcesu, oceny krytyków były niezadowalające.
Widzowie zastanawiali się co dalej? Jaki jest następny krok DC? I
właśnie w tym momencie, przy dźwiękach „Bohemian Rhapsody” i
blasku neonów przybyli oni. Najgorsi. Bohaterowie. W historii.
Na barkach Davida Ayera
odpowiedzialnego za „Legion samobójców” spoczęło nie lada
wyzwanie. Film o złoczyńcach zmuszonych do pracy dla rządu miał
zatrzeć wszelkie ślady po porażce, którą okazał się „Batman
v Superman” i sprowadzić DCEU z powrotem na właściwe tory.
Początkowo wszystko szło zgodnie z planem. W obsadzie były
najgorętsze gwiazdy Hollywood. Zainteresowanie publiczności było
non stop podsycane przez nowe plakaty, teasery i trailery. Dobrym
posunięciem było też poproszenie jednego z obecnie
najpopularniejszych zespołów rockowych – Twenty One Pilots – o
nagranie piosenki do filmu. W końcu nadszedł dzień premiery.
Widzowie tłumnie ruszyli do kin zaciekawieni historią tytułowego
legionu. Wtedy nikt nie spodziewał się tego co wkrótce miało
nastąpić.
„Legion samobójców” został zmieszany z błotem przez krytyków. Film, który miał wymazać złe wspomnienia po „Batman v Superman” zebrał jeszcze gorsze recenzje. Po kilku miesiącach czekania na premierę było to jak kubeł zimnej wody. „Legion” nie był tym, na co czekali widzowie.
Przede wszystkim zauważalne są
problemy z tempem akcji. Film od początku aż do końca poprzecinany
jest retrospekcjami pokazującymi kim byli kiedyś główni
bohaterowie i co sprawiło, że stali się postaciami, które znamy
obecnie. Mamy więc Deadshota ściganego przez Batmana, mamy Harley i
Jokera, mamy Kapitana Boomeranga w towarzystwie Flasha, mamy El
Diablo, mamy Enchantress i wiele innych postaci. Problem leży jednak
w tym, że każda z tych postaci ma bardzo bogatą historię i nie da
się jej całkowicie pokazać w dwugodzinnym filmie. Taka forma
narracji skutkuje tym, że pierwsza połowa jest przeładowana
kilkuminutowymi urywkami z życia każdej postaci, które zamiast
objaśniać nam fabułę, zostawiają nas z większą ilością
pytań. Wpływa to bardzo niekorzystnie na tempo, ponieważ zostaje
zbyt mało czasu by rozwinąć główny wątek – starcie Legionu z
Enchantress.
Twórcy filmu mogli poświęcić
więcej czasu na pokazanie relacji panujących pomiędzy członkami.
To co zostało pokazane było największym atutem filmu. Każdy z
nich na swój sposób oczarowuje widza. Nawet Katana, która w filmie
wypowiedziała może pięć zdań (w tym trzy po japońsku),
pozostawia dobre wrażenie. Na wyróżnienie na pewno zasługuje Will
Smith. Pomimo podobieństw do poprzednich postaci, w które aktor
miał okazję się wcielić, Deadshot wciąż pozostaje jednym z
najciekawszych bohaterów w filmie. Warto wspomnieć też o Violi
Davis, która fenomenalnie odgrywa rolę Amandy Waller, urzędniczki
rządowej i twórczyni Legionu, która w filmie wypełnionym po
brzegi superzłoczyńcami okazuje się być najbardziej przerażająca
z nich wszystkich. No i oczywiście należy wspomnieć o Harley
Quinn. Margot Robbie doskonale poradziła sobie z tą postacią.
Lepszej Harley nie można było sobie wymarzyć. Jest urocza,
zabawna, seksowna, niebezpieczna, nieco irytująca i kompletnie
szalona. Dokładnie taka jak oczekiwano. Nieco gorzej natomiast
poradził sobie z rolą filmowy kochanek Harley – Jared Leto. W
kontekście genialnej kreacji Heatha Ledgera stworzenie na nowo
postaci tak ikonicznej jak Joker to nie lada wyzwanie. Spora część
kampanii reklamowej „Legionu samobójców” opierała się właśnie
na nim. Był to na pewno Joker inny niż Joker Ledgera, co jest
ogromnym plusem, ale biorąc pod uwagę cały hype1
stworzony wokół niego odbiorcy spodziewali się czegoś więcej.
Jedyną aktorką, której gra w filmie nie imponuje, jest
odtwórczyni roli głównej antagonistki Legionu – Cara Delevigne.
Lubiana jako modelka i celebrytka, aktorką jest przeciętną. Na
początku skryta za czarnym welonem tajemnicza Enchantress wywołała
zaciekawienie. Niestety im bliżej końca filmu tym bardziej ta
postać śmieszyła niż przerażała. Osiągnęło to apogeum pod
koniec filmu, kiedy antyczna siła zła odcięta od cywilizacji na
kilka milionów lat mówi groźnym głosem do pułkownika Flagga:
„Nie zabijesz mnie. Nie masz jaj, by to zrobić.”
Oglądając
„Legion samobójców” nasuwa się pytanie: co by było gdyby?
Może gdyby studio dało reżyserowi trochę więcej czasu i nie
wtrącało się w proces twórczy film ten byłby bardziej spójny i
nie miał problemów z tempem i nieskończoną ilością
retrospekcji. Może zdobyłby serca zarówno fanów komiksu jak i krytyków
filmowych i zakończyłby raz na zawsze debatę DC kontra Marvel.
Pomimo wszystkich wad, które ma „Legion”, jest to całkiem
dobry film. Może nie jest to następny „Mroczny Rycerz”, albo
chociaż następny „Deadpool”, ale jako letni blockbuster
sprawdził się świetnie. Jeśli szukacie filmu, który można
obejrzeć w sobotni wieczór ze znajomymi i jeśli jesteście w
stanie przymknąć nieco oko na wszystkie niedoskonałości, to jak
„Legion samobójców” jest jak najbardziej godny polecenia. A
jeśli mimo to film wam się nie spodoba... no cóż, przynajmniej
mamy świetną Harley Quinn. Miejmy nadzieję, że ludzie z DC wiedzą
co robią, a zakręcona pani doktor pojawi się jeszcze na ekranach
kin.
Kacper
Dziadkowiec, IC
1Szum
medialny