czwartek, 4 grudnia 2014

"Boyhood" - recenzja filmu Richarda Linklatera


Boyhood to nie film, na który powinno się iść do kina. Powinno się zatrzymywać go w odpowiednich momentach, by lepiej go zrozumieć, albo żeby nie zmęczyć się nawałem informacji. Dwie i pół godziny filmu to podróż przez jedenaście lat życia zwyczajnej, amerykańskiej rodziny.

Rok pierwszy 

W pierwszych minutach poznajemy głównego bohatera, Masona. Dziecko. Chłopca zapatrzonego w chmury, marzyciela. Pierwsze słowa, które słyszymy z jego ust dotyczą pochodzenia os. Mason jest przekonany, że te powstają z kropli wody. Mówi to do swojej matki, kobiety koło trzydziestki. Pojawia się dom, poznajemy młodszą siostrę bohatera. Zapowiada się kolejny lekki film obyczajowy, albo komedia familijna, bo do szczęścia brakuje nam tylko złotego labradora, bernardyna, albo innego pociesznego czworonoga. 

A później cała wizja ciepłego, idealnego świata amerykańskiej rodzinki, której największym zmartwieniem są sąsiedzi się rozpada. Samotna matka i jej dzieci wyprowadzają się, by rozpocząć nowe życie. Kobieta wraca na studia, które przerwała z powodu ciąży. Spotyka „mężczyznę swojego 
życia”. Bierze ślub.

Był sobie chłopiec

Ale życie to ciągłe zmiany. Twórcy filmu doskonale o tym wiedzą, wprowadzają więc kolejne problemy- alkoholizm i przemoc rodzinną. W zaistniałej sytuacji, matce nie pozostaje nic innego, jak opuścić okolicę i szukać swojego miejsca od nowa. Przeprowadzka, po niej kolejna, kolejny mężczyzna, kolejny zawód. A w tym wszystkim dorastające dzieci, próbujące dostosować się i odnaleźć w tym wszystkim, czego jeszcze nie rozumieją. Chcą mieć przyjaciół, żyć jak normalne nastolatki. Te z poukładanych rodzin. Ale czy skoro ich rodzina wygląda jak wygląda, to inne muszą być idealne? Z pewnością nie, ale brudy zamiata się pod dywan, mało kto mówi o swoich problemach.


Właściwie z kim rozmawiać?

Wymowna jest scena, w której główny bohater, który miał wtedy chyba 13-14 lat, rozmawia z idącą z rowerem przyjaciółką. Jej znajoma leży w szpitalu, bo podcięła sobie żyły. Dlaczego? Żeby zwrócić na siebie uwagę, czy dlatego, że nie dawała sobie z czymś rady? Problemy ją przytłoczyły i nie znalazła innego sposobu? My, widzowie, nie poznajemy odpowiedzi, bo śledzimy jedną, konkretną historię. I tylko zadajemy sobie pytanie, co dzieje się równolegle.

Made In America 

Tło wydarzeń - po części wpływa na działania bohaterów, po części je uzupełnia. Wypełnienie luk, wskazówka i ograniczenie sugerujące nam czas i miejsce akcji, w większym stopniu, niż nazwy ulic i miasteczek. Mamy tu wybory prezydenckie, atak Al Kaidy na WTC (2001), kultowe mecze amerykańskiego footballu, komentarze do "Gwiezdnych Wojen" Lucasa. Mason ogląda "Dragon Balla", w pokoju wszą plakaty ze Spidermanem. To gra z widzem, zabawa w detektywa, uważny obserwator spostrzeże z pewnością wiele nawiązań do kultury masowej. Gra z widzem polega także na czymś innym. Świat z drugiej strony ekranu jest niesamowicie podobny do naszego, dopracowany w każdym szczególe. To już nie świat Masona, ale nasz świat, świat widzów. Wtapiamy się w niego, stajemy się jego częścią.

I co dalej?

Film pokazuje też, że im człowiek jest starszy, tym mniej rzeczy jest mu do szczęścia potrzebne. Podczas pierwszej przeprowadzki dzieci pakują wszystkie swoje zabawki (no, może poza zjeżdżalnią ogrodową czekającą na nowego właściciela przed obskurnym domkiem na przedmieściach), na studia Mason zabiera tylko jedną torbę, a stare rzeczy oddaje lub wyrzuca. Główny bohater ewoluuje wraz z akcją filmu, nie tyle dorasta fizycznie (czemu nie da się zaprzeczyć), co dojrzewa emocjonalnie. Z marzyciela staje się realistą, może nawet współczesnym filozofem. Zastanawia się nad swoją egzystencją, przyszłością coraz bardziej skomputeryzowanych ludzi i ich cyfrowego świata, otoczonych mediami i zapominających o tym, co tak naprawdę jest najważniejsze.

Czy Mason odnalazł swoje miejsce? Być może. A czy my odnajdziemy się w tym nowym, innym świecie? Czas pokaże.

Aleksandra Ziębińska, 1c